Znów zaatakowała zima. Po szybkich roztopach i dużych
szumach nad naszą rzeką wszyscy myśleliśmy, że szybko przywitamy wiosnę. Stało
się jednak inaczej. Nasz dach i serca utonęły w wielkiej czapie białego puchu. Jedynie Bronek koniarz brnął po zaspach
rowerem z sąsiedniej wiochy aby dopytać się czy żyjemy.
Kiedy zmarznięty do nas zawitał przytaskał ze sobą jajka.
Nawet nie pytałam jakim cudem jadąc po lodzie nie przywiózł jajecznicy.
Rozgrzaliśmy go jagodową nalewką zrobioną
trzy lata temu o recepturze specjalnej do natychmiastowego ocieplenia
ciała. Sześćdziesiąt procent szybko zrobiło swoje bo Bronek otrząsnął z siebie
resztki mrozu i zasiadł do filmu naszej produkcji „Jesień na stawach”. My chcieliśmy uwiecznić piękno tej wiochy ale
Bronek jedynie wyliczał: o to mój koń a ten koń to sąsiada, tego karego
sprzedałem o ten koń to nie wiem czyj… a już wiem, ja ludzi po koniach poznaję.
A my za dwa i pół tygodnia ruszamy w góry. Marzyłam od
podstawówki aby chociaż dotknąć nogą Andów. Co prawda marzyłam również aby
uciec do Albanii i zostać żołnierzem ale na szczęście nie wszystkie marzenia
spełniają się w stu procentach. Albania jest piękna i ma wspaniałe góry. Jednakże
cieszę się, że na tym zakończyłam swoje odwiedziny w tym kraju.
W zeszłym roku błądziłam po dżungli w Laosie. Błądziłam i to
dosłownie. Komunistyczny kraj, map brak bo przeciwnik czyha, przewodnik się
upił i nie dotarł został nam jedynie tragarz. Zgubiliśmy i tego tragarza bo na
moje nieszczęście uwielbiam chodzić sama po górach. W środku górzystej dżungli w pewnym momencie skończyła
się droga, powrotnej już nie było można znaleźć a my jak te niebożątka w
lekkiej panice liczyliśmy wątłe zapasy wody, cukierków dla dzieci z laotańskich
wiosek i godziny do zapadnięcia nocy. Nie da się opisać tego co czuliśmy.
Nerwówka i dziki skok adrenaliny. Biegaliśmy po górach jak te łanie
przeskakując korzenie, zjeżdżając na tyłkach po gliniastych stokach i drapiąc
paznokciami ziemię aby wspiąć się na jakieś urwisko. Kto tam myślał o wężach.
Walka z czasem była nieubłagana by wydostać się z dżungli. Zaczynaliśmy się już
spierać o nocleg. Ja się chciałam wydrążyć jamę w ziemi i nakryć się gałęziami
i liśćmi by było cieplej. Moja męska połówka obstawała za noclegiem na drzewie.
Jednak drzewa te były ogromne, wysokie, bez gałęzi w najbliższych dziesięciu
metrach wysokości. Na szczęście znaleźliśmy suchy strumień i zaczęliśmy podążać
jego kierunkiem aż potem dotarliśmy do dużej rzeki. I znów rozpoczęliśmy
karkołomną wspinaczkę po gliniastych,
pionowych urwiskach. Gdy się tak wspinałam w pewnym momencie obsunęły mi się
nogi i zawisłam jak Tarzan na jednej ręce na lianie. Tarzan jednak jodłował
przy locie a ja wrzeszczałam jak opętana. Wszystko skończyło się dobrze. Znaleźliśmy wioskę po drugiej stronie rzeki, tak długo
krzyczeliśmy i machaliśmy aż nas zauważono i przypłynięto po nas dziurawym dmuchanym kajakiem któremu
powietrza starczało jedynie na to by przemierzyć rzekę w
dwie strony. Byliśmy uratowani.
Dziś wbijam sobie do głowy mantrę „trzymaj się zębami
przewodnika i nie opuszczaj go nawet w potrzebie”. Nauczkę dostałam jak się patrzy. Ale tak to
zawsze jakoś wychodzi, że przygody same się do nas przyklejają nawet te
najdziwniejsze bo jak wytłumaczyć to, że musiałam pojechać na słoniu na oklep?
Takie wspomnienia są warte miliona dolarów :) Zazdroszczę :))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Zatem życzę udanej wyprawy i owocnych doświadczeń :)
OdpowiedzUsuńJa to bym umarła ze strachu:))dżungla to nie dla mnie:)nawet ta miejska mnie przytłacza:)))
OdpowiedzUsuńFilmiki-po prostu-dech w piersi zapiera-te maszerujące robalki-brr-wodospady-przepiękne-Pozdrawiam cieplo i dziekuję za dłuuuugo oczekiwany Twój post.Pozdrawiam ciepło-
OdpowiedzUsuń