czwartek, 14 lutego 2013

4. DOM NA DZIEŃ ZAKOCHANYCH





14 lutego to dla nas wielkie święto. Tego  dnia udało nam się kupić dom. Brzydki, drewniany otoczony kurami i błotem. Byliśmy szczęśliwi i nieszczęśliwi. Pełni nadziei i  zrozpaczeni. Wariaci po prostu. Wcześniej na Mikołaja kupiliśmy działkę. Cóż to były za dzikie kombinacje. Wpierw  umówiliśmy się na kupno małego domku za kwotę, która wyprułaby nas ze wszystkich oszczędności i pozwoliła mieszkać na klepisku w tej czterdziestometrowej chatynce.  Przytachaliśmy nawet rodziców by pochwalić się naszym przyszłym zakupem. Daruję sobie opis ich  ponurych min i ciszy  jaka zaległa po obejrzeniu tej ruderki w zapadającym mroku listopadowej nocy. Koniec końców chytry właściciel tej posiadłości doszedł do wniosku, że jest ona  niemalże bezcenna i wcześniejsza kwota nie wchodzi w grę. Podcięło nam to nóżki ale dobrze się stało bo dostaliśmy mocnego kopa od życia i stworzyliśmy coś skrojonego w sam raz dla siebie.
Nieopodal tej chatynki był sad. Piękny kawał ziemi ze starymi  odmianami jabłoni i  leszczynami.  Blisko do stawów i na most, trzy kroki od lasu i parku hrabiego o którym jeszcze w tedy nie wiedzieliśmy. Ten kawałek ziemi sobie wymarzyliśmy.




Po kupnie  działki nasze oszczędności  skurczyły się smutno więc przeliczaliśmy w dzień i w nocy na co nas stać. Wyszło, że możemy postawić SSO czyli stan surowy otwarty mikrodomku nie większego od małego mieszkanka lub postawimy na kulawego konia czyli na dom z lumpeksu. I to był dla nas strzał w dziesiątkę. Nie dość, że dom  był z duszą , stary   z charakterem to na dodatek  było nas na niego stać. Daliśmy ogłoszenie w gazecie,  że kupimy drewniany, niechciany do rozbiórki. Sprawy potoczyły się błyskawicznie. Po dwóch tygodniach usłyszeliśmy głos naszego  w słuchawce „ Weźcie ze sobą pieniądze znalazłem dom”. Serca mieliśmy w gardle. To był nasz mistrzuniu , którego poznaliśmy również z ogłoszenia okazał się doskonałym fachowcem od przenosin drewnianych chałup.
I tak pojechaliśmy Białą Sarną jak zwaliśmy nasz wehikuł na  czterech kółkach bo strach było go nazwać samochodem. 14 lutego ujrzałam nasz przyszły dom i starałam się nie myśleć o  tym, że wygląda okropnie. Liczyło się  tylko to, że będę mieć dach nad głową. Dziś gdy oglądam jego zdjęcia myślę sobie ,że nie był wcale taki brzydki. Ale w tedy jeszcze nie wrosłam w ten rodzaj piękna, który otacza Mazowsze. Raziło mnie tu wszystko i brakowało tego co na co dzień darował do podziwiania Dolny Śląsk. Kamienne domy, spadziste czerwone dachy ze stuletniej dachówki, pałace, dwory, zamki mury obronne, kamienne granitowe uliczki oraz najbliższe mojemu sercu góry i wsie wyłaniające się wśród miękkich pagórków. Do dziś gdy tam jadę nie mogę nadziwić się jak tam pięknie. Niewiarygodnie pięknie. Brak pracy zamienił to piękno w szarość  i to była moja największa bolączka. Z czasem odkryłam spokojne, sielskie piękno Mazowsza a trwało to długo bo piękno to nie rzuca się od razu w oczy jak to  z Dolnego Śląska, gdzie człowiek siada na tyłku i jęczy z zachwytu. Tu trzeba wiedzieć, odkrywać, szukać a jest co znajdować.  Dziś bez tego Mazowieckiego piękna czegoś by mi brakowało i to boleśnie. Tak, że widząc tą moją chałupę 14 lutego i kury które  rozryły podwórko miałam jeszcze przed oczami hologramy  kamiennych, dolnośląskich rezydencji i serce moje krwawiło.
Na szczęście ludzie szybko wciągnęli mnie w wir życia i sentymenty poszły w kąt. Harmider czteropokoleniowej rodziny oczarował mnie całkowicie. Przy kozie siedziała babuleńka a przy niej  najmłodsza latorośl świergotała w łóżeczku, Pan domu ,  syn babuleńki zasiadł do stołu a przy nim żonka i ich dzieci oraz ich dzieci które biegały po pokojach. Drewno  w chałupie okazało się tak zdrowe jak sama rodzina więc wódeczka poszła na stół i ja jako że nie kierowałam samochodem opijałam naczczo  z całą tą sympatyczną hałastrą zakup ich starego domu. Nowy dom już dumnie piętrzył swe betonowe mury więc stary poszedł w nasze ręce.

wtorek, 12 lutego 2013

Szykujemy się



Znów zaatakowała zima. Po szybkich roztopach i dużych szumach nad naszą rzeką wszyscy myśleliśmy, że szybko przywitamy wiosnę. Stało się jednak inaczej. Nasz dach i serca utonęły w  wielkiej czapie białego puchu.  Jedynie Bronek koniarz brnął po zaspach rowerem z sąsiedniej wiochy aby dopytać się czy żyjemy.
Kiedy zmarznięty do nas zawitał przytaskał ze sobą jajka. Nawet nie pytałam jakim cudem jadąc po lodzie nie przywiózł jajecznicy. Rozgrzaliśmy go jagodową nalewką zrobioną  trzy lata temu o recepturze specjalnej do natychmiastowego ocieplenia ciała. Sześćdziesiąt procent szybko zrobiło swoje bo Bronek otrząsnął z siebie resztki mrozu i zasiadł do filmu naszej produkcji „Jesień na stawach”.  My chcieliśmy uwiecznić piękno tej wiochy ale Bronek jedynie wyliczał: o to mój koń a ten koń to sąsiada, tego karego sprzedałem o ten koń to nie wiem czyj… a już wiem, ja ludzi po koniach poznaję.


A my za dwa i pół tygodnia ruszamy w góry. Marzyłam od podstawówki aby chociaż dotknąć nogą Andów. Co prawda marzyłam również aby uciec do Albanii i zostać żołnierzem ale na szczęście nie wszystkie marzenia spełniają się w stu procentach. Albania jest piękna i ma wspaniałe góry. Jednakże cieszę się, że na tym zakończyłam swoje odwiedziny w tym kraju. 



 

W zeszłym roku błądziłam po dżungli w Laosie. Błądziłam i to dosłownie. Komunistyczny kraj, map brak bo przeciwnik czyha, przewodnik się upił i nie dotarł został nam jedynie tragarz. Zgubiliśmy i tego tragarza bo na moje nieszczęście uwielbiam chodzić sama po górach. W środku  górzystej dżungli w pewnym momencie skończyła się droga, powrotnej już nie było można znaleźć a my jak te niebożątka w lekkiej panice liczyliśmy wątłe zapasy wody, cukierków dla dzieci z laotańskich wiosek i godziny do zapadnięcia nocy. Nie da się opisać tego co czuliśmy. Nerwówka i dziki skok adrenaliny. Biegaliśmy po górach jak te łanie przeskakując korzenie, zjeżdżając na tyłkach po gliniastych stokach i drapiąc paznokciami ziemię aby wspiąć się na jakieś urwisko. Kto tam myślał o wężach. Walka z czasem była nieubłagana by wydostać się z dżungli. Zaczynaliśmy się już spierać o nocleg. Ja się chciałam wydrążyć jamę w ziemi i nakryć się gałęziami i liśćmi by było cieplej. Moja męska połówka obstawała za noclegiem na drzewie. Jednak drzewa te były ogromne, wysokie, bez gałęzi w najbliższych dziesięciu metrach wysokości. Na szczęście znaleźliśmy suchy strumień i zaczęliśmy podążać jego kierunkiem aż potem dotarliśmy do dużej rzeki. I znów rozpoczęliśmy karkołomną wspinaczkę  po gliniastych, pionowych urwiskach. Gdy się tak wspinałam w pewnym momencie obsunęły mi się nogi i zawisłam jak Tarzan na jednej ręce na lianie. Tarzan jednak jodłował przy locie a ja wrzeszczałam jak opętana. Wszystko skończyło się dobrze.  Znaleźliśmy wioskę  po drugiej stronie rzeki, tak długo krzyczeliśmy i machaliśmy aż nas zauważono i przypłynięto  po nas dziurawym dmuchanym kajakiem któremu powietrza starczało jedynie na to by przemierzyć  rzekę w  dwie strony.  Byliśmy uratowani.


Dziś wbijam sobie do głowy mantrę „trzymaj się zębami przewodnika i nie opuszczaj go nawet w potrzebie”.  Nauczkę dostałam jak się patrzy. Ale tak to zawsze jakoś wychodzi, że przygody same się do nas przyklejają nawet te najdziwniejsze bo jak wytłumaczyć to, że musiałam  pojechać na słoniu na oklep?