14 lutego to dla nas wielkie święto. Tego dnia udało nam się kupić dom. Brzydki,
drewniany otoczony kurami i błotem. Byliśmy szczęśliwi i nieszczęśliwi. Pełni
nadziei i zrozpaczeni. Wariaci po prostu.
Wcześniej na Mikołaja kupiliśmy działkę. Cóż to były za dzikie kombinacje.
Wpierw umówiliśmy się na kupno małego
domku za kwotę, która wyprułaby nas ze wszystkich oszczędności i pozwoliła
mieszkać na klepisku w tej czterdziestometrowej chatynce. Przytachaliśmy nawet rodziców by pochwalić
się naszym przyszłym zakupem. Daruję sobie opis ich ponurych min i ciszy jaka zaległa po obejrzeniu tej ruderki w
zapadającym mroku listopadowej nocy. Koniec końców chytry właściciel tej
posiadłości doszedł do wniosku, że jest ona
niemalże bezcenna i wcześniejsza kwota nie wchodzi w grę. Podcięło nam
to nóżki ale dobrze się stało bo dostaliśmy mocnego kopa od życia i
stworzyliśmy coś skrojonego w sam raz dla siebie.
Nieopodal tej chatynki był sad. Piękny kawał ziemi ze
starymi odmianami jabłoni i leszczynami. Blisko do stawów i na most, trzy kroki od lasu
i parku hrabiego o którym jeszcze w tedy nie wiedzieliśmy. Ten kawałek ziemi
sobie wymarzyliśmy.
Po kupnie działki
nasze oszczędności skurczyły się smutno
więc przeliczaliśmy w dzień i w nocy na co nas stać. Wyszło, że możemy postawić
SSO czyli stan surowy otwarty mikrodomku nie większego od małego mieszkanka lub
postawimy na kulawego konia czyli na dom z lumpeksu. I to był dla nas strzał w
dziesiątkę. Nie dość, że dom był z duszą
, stary z charakterem to na
dodatek było nas na niego stać. Daliśmy
ogłoszenie w gazecie, że kupimy
drewniany, niechciany do rozbiórki. Sprawy potoczyły się błyskawicznie. Po
dwóch tygodniach usłyszeliśmy głos naszego w słuchawce „ Weźcie ze sobą pieniądze
znalazłem dom”. Serca mieliśmy w gardle. To był nasz mistrzuniu , którego
poznaliśmy również z ogłoszenia okazał się doskonałym fachowcem od przenosin
drewnianych chałup.
I tak pojechaliśmy Białą Sarną jak zwaliśmy nasz wehikuł na czterech kółkach bo strach było go nazwać
samochodem. 14 lutego ujrzałam nasz przyszły dom i starałam się nie myśleć o tym, że wygląda okropnie. Liczyło się tylko to, że będę mieć dach nad głową. Dziś
gdy oglądam jego zdjęcia myślę sobie ,że nie był wcale taki brzydki. Ale w tedy
jeszcze nie wrosłam w ten rodzaj piękna, który otacza Mazowsze. Raziło mnie tu
wszystko i brakowało tego co na co dzień darował do podziwiania Dolny Śląsk.
Kamienne domy, spadziste czerwone dachy ze stuletniej dachówki, pałace, dwory,
zamki mury obronne, kamienne granitowe uliczki oraz najbliższe mojemu sercu
góry i wsie wyłaniające się wśród miękkich pagórków. Do dziś gdy tam jadę nie
mogę nadziwić się jak tam pięknie. Niewiarygodnie pięknie. Brak pracy zamienił
to piękno w szarość i to była moja
największa bolączka. Z czasem odkryłam spokojne, sielskie piękno Mazowsza a trwało
to długo bo piękno to nie rzuca się od razu w oczy jak to z Dolnego Śląska, gdzie człowiek siada na
tyłku i jęczy z zachwytu. Tu trzeba wiedzieć, odkrywać, szukać a jest co
znajdować. Dziś bez tego Mazowieckiego
piękna czegoś by mi brakowało i to boleśnie. Tak, że widząc tą moją chałupę 14
lutego i kury które rozryły podwórko
miałam jeszcze przed oczami hologramy kamiennych,
dolnośląskich rezydencji i serce moje krwawiło.
Na szczęście ludzie szybko wciągnęli mnie w wir życia i
sentymenty poszły w kąt. Harmider czteropokoleniowej rodziny oczarował mnie
całkowicie. Przy kozie siedziała babuleńka a przy niej najmłodsza latorośl świergotała w łóżeczku,
Pan domu , syn babuleńki zasiadł do
stołu a przy nim żonka i ich dzieci oraz ich dzieci które biegały po pokojach.
Drewno w chałupie okazało się tak zdrowe
jak sama rodzina więc wódeczka poszła na stół i ja jako że nie kierowałam
samochodem opijałam naczczo z całą tą sympatyczną
hałastrą zakup ich starego domu. Nowy dom już dumnie piętrzył swe betonowe mury
więc stary poszedł w nasze ręce.