środa, 25 kwietnia 2012

3. Czasowe gniazdka



Odkąd pożegnaliśmy się z widokami zamków, pałaców, dworów, kamiennych domów zakopanych wśród gór i pofalowanych łąk Dolnego Śląska w naszym sercu powstała wielka, ziejąca dziura. Rozglądając się po tym płaskim jak patelnia terenie boleśnie czuliśmy brak piękna do jakiego na co dzień przywykliśmy. Targała nami gorycz i samotność. Oddzieliliśmy się od przyjaciół 500 kilometrową przestrzenią, którą można było pokonać męczącymi drogami w osiem godzin wytężonej jazdy.
Tęskniliśmy. Ale taka była cena naszej samodzielności i mimo wszystko byliśmy gotowi płacić ją
W nowym miejscu gdzie ludzie rzadko patrzą sobie w oczy wynajmowaliśmy gniazda na czas określony. Żyliśmy jak wygnańcy usiłujący zdusić swoją osobowość aby dostosować się do coraz bardziej dziwacznych wymagań gospodarzy. Zawsze wynajmowaliśmy tylko pokój bo tak było taniej. Ale wraz z pokojem nieuchronnie wynajmowaliśmy czujne oko gospodarza. Za każdym razem byliśmy zdumieni widząc niewiarygodne wyczyny właścicieli wynajmujących gniazda.
Choć wszyscy właściciele gniazd byli ludźmi dobrymi, to jednak tak zbzikowanymi ,że mieszkanie z nimi pod jednym dachem było nie lada wyzwaniem. Mogę również przypuszczać, że do tego stanu rzeczy musiały ich doprowadzić niezliczone rzesze najemców, które wywracały świat do góry nogami pozostawiając po sobie zgliszcza jak po tornadzie.

Obecnie byliśmy świeżo po przeprowadzce i Pani Domu Halina, która łaskawie wynajęła nam pokój za cenę od której nasz portfel dostawał ciężkich skórczów zaczynała odkrywać przed nami swoje mroczne oblicze .
Poprzednio mieszkaliśmy u Olwirki. Tak ją wszyscy nazywali przez jej narzeczonego Holendra który nie był w stanie poprawnie wymówić imienia. Olwirka była Panią domu, a właściwie wielkiego domiska popadającego w ruinę. Budynek wymagał generalnego remontu. Zimą niedogrzewany błyskawicznie wszedł w objęcia grzybów i wilgotnej pleśni zasiedlającej mury. Olwirkę nie stać było na remont a wynajmowanie tej ruiny zapewniało skromne utrzymanie. My mieszkaliśmy na parterze a Olwirka z Holendrem na piętrze. Pokój mieliśmy dość obszerny z oknem o jednej szybie dygoczącej przy najlżejszym podmuchu wiatru. W pokoju znajdowało się wąskie jednoosobowe łóżko na którym sypialiśmy spasowani na łyżeczkę.
Łóżko okazało się za krótkie dla dwumetrowego faceta więc przysunęliśmy krzesło na którym moja męska połówka mogła swobodnie położyć wystające nogi. Za kuchnię służyła nam butla z palnikiem, za szafę zdobyczne kartony ze spożywczaka.
Ciekawym elementem naszego życia była łazienka. Pomieszczenie to o wymiarach metr na metr wyposażone było w muszlę toaletową. Siadając na ten relikt, który przeżył nie jedno pokolenie obcierało się kolana o przeciwległą ścianę. Za prysznic służyła podwieszona u sufitu rura z której lały się strumienie zawsze zimnej wody. Fenomen tej łazienki polegał na tym, że była ona kabiną prysznicową z wewnątrz umieszczoną ubikacją. Właściwie siedząc na toalecie można było z powodzeniem wziąć prysznic.
W pakiecie wyposażenia pokoju znajdował się ów Holender, narzeczony Olwirki. Był niezwykle sympatycznym i wiecznie uśmiechniętym czterdziestoletnim dzieciakiem, który uwielbiał rozpłaszczać nos na szybie okna naszego pokoju i przyglądać się nam godzinami zza szklanej tafli .
Zimą u Olwirki było tak zimno i wilgotno, że zarzucaliśmy na siebie wszystkie swetry i koce próbując się rozgrzać. Lato jednak wynagradzało ciężką zimę. Słońce zalewało pokój a las był o dwa kroki od ogrodu.
Las był naszym drugim domem. Przemierzaliśmy go niezliczone razy przynosząc ze sobą jagody grzyby i kleszcze. Co dzień malowaliśmy patykami na piaszczystej drodze chatkę jaką kiedyś będziemy mieć. Taki domek z kominem dymkiem słoneczkiem i chmurką. Obok domku obowiązkowo rosło drzewko.
Gdy przyszła jesień i wstawiliśmy nowy kit do okna aby szyba się trzymała framug chłód i wilgoć zwaliły mnie z nóg a płuca odmówiły posłuszeństwa. Nie było innej rady jak opuścić Olwirkę i rozpłaszczonego na szybie Holendra by spędzić zimę w lepszych warunkach.
Mieszkając u Haliny dla odmiany łazienkę mieliśmy w kuchni na parterze a pokój na drugim piętrze. Prawdziwe życie dla Haliny i sens jej istnienia to był dom i kościół. Wraz z mężem poświęcili całą młodość by wybudować dla siebie i dwójki dzieci dwupiętrowy dom kostkę. Nie były to łatwe lata budowy bo i materiałów nie było a za pracę płaciło się własnym zdrowiem.
Halina codziennie po pracy poddawała się swojej najprzyjemniejszej czynności czyli sprzątaniu każdego kąta i kontroli każdego drobiazgu mogącego zakłócić jej ustalony od lat spokój i rytm życia. Dla tak skrzętnej pani domu nie miało znaczenia czy kontrolowała rewir swojej sypialni czy pokój , który właśnie nam wynajęła. Gdy przed wyjściem do pracy przepaliła się nam żarówka w nocnej lampce to mogliśmy mieć pewność, że po naszym powrocie będzie wkręcona nowiutka. Na początku zachodziliśmy w głowę jak to możliwe, przecież nie zdążyliśmy jej o tym powiedzieć. Ale stopniowo odkrywaliśmy tajemnice Haliny, która co dzień zaglądała pod dywan, zapalała wszystkie światła, sprawdzała czy ciuchy w szafie mamy poukładane i kręciła głową z dezaprobaty widząc spontaniczny porządek tu i ówdzie bądź drobinę kurzu na parapecie.
Od momentu kiedy odkryliśmy stawy i zakochaliśmy się w nich bez pamięci Halina zaczęła podejrzewać , że coś zmieniło się w naszym życiu. Zawsze czujna zauważyła natychmiast ,że albo chodzimy rozmarzeni i nieobecni albo nienormalnie uradowani. Pewnego dnia gdy przyszliśmy z pracy i zrzuciliśmy z siebie torby, torebki, marynarki i spinki do włosów zastaliśmy na stole broszurkę, którą pozostawiła dla nas Halina. Wzięłam do ręki plik kartek ułożonych skrzętnie w małą książeczkę , przeczytałam kilka słów i osłupiałam. To były ulotki o przeciwdziałaniu narkomanii. Zwariowana Halina doszła do wniosku, że jesteśmy na haju.
Choć w pierwszej chwili ogarnęło nas głębokie zdumienie to potem śmialiśmy się do nocy. Tak, byliśmy na haju, który miał nas doprowadzić do własnego gniazda.