wtorek, 12 lutego 2013

Szykujemy się



Znów zaatakowała zima. Po szybkich roztopach i dużych szumach nad naszą rzeką wszyscy myśleliśmy, że szybko przywitamy wiosnę. Stało się jednak inaczej. Nasz dach i serca utonęły w  wielkiej czapie białego puchu.  Jedynie Bronek koniarz brnął po zaspach rowerem z sąsiedniej wiochy aby dopytać się czy żyjemy.
Kiedy zmarznięty do nas zawitał przytaskał ze sobą jajka. Nawet nie pytałam jakim cudem jadąc po lodzie nie przywiózł jajecznicy. Rozgrzaliśmy go jagodową nalewką zrobioną  trzy lata temu o recepturze specjalnej do natychmiastowego ocieplenia ciała. Sześćdziesiąt procent szybko zrobiło swoje bo Bronek otrząsnął z siebie resztki mrozu i zasiadł do filmu naszej produkcji „Jesień na stawach”.  My chcieliśmy uwiecznić piękno tej wiochy ale Bronek jedynie wyliczał: o to mój koń a ten koń to sąsiada, tego karego sprzedałem o ten koń to nie wiem czyj… a już wiem, ja ludzi po koniach poznaję.


A my za dwa i pół tygodnia ruszamy w góry. Marzyłam od podstawówki aby chociaż dotknąć nogą Andów. Co prawda marzyłam również aby uciec do Albanii i zostać żołnierzem ale na szczęście nie wszystkie marzenia spełniają się w stu procentach. Albania jest piękna i ma wspaniałe góry. Jednakże cieszę się, że na tym zakończyłam swoje odwiedziny w tym kraju. 



 

W zeszłym roku błądziłam po dżungli w Laosie. Błądziłam i to dosłownie. Komunistyczny kraj, map brak bo przeciwnik czyha, przewodnik się upił i nie dotarł został nam jedynie tragarz. Zgubiliśmy i tego tragarza bo na moje nieszczęście uwielbiam chodzić sama po górach. W środku  górzystej dżungli w pewnym momencie skończyła się droga, powrotnej już nie było można znaleźć a my jak te niebożątka w lekkiej panice liczyliśmy wątłe zapasy wody, cukierków dla dzieci z laotańskich wiosek i godziny do zapadnięcia nocy. Nie da się opisać tego co czuliśmy. Nerwówka i dziki skok adrenaliny. Biegaliśmy po górach jak te łanie przeskakując korzenie, zjeżdżając na tyłkach po gliniastych stokach i drapiąc paznokciami ziemię aby wspiąć się na jakieś urwisko. Kto tam myślał o wężach. Walka z czasem była nieubłagana by wydostać się z dżungli. Zaczynaliśmy się już spierać o nocleg. Ja się chciałam wydrążyć jamę w ziemi i nakryć się gałęziami i liśćmi by było cieplej. Moja męska połówka obstawała za noclegiem na drzewie. Jednak drzewa te były ogromne, wysokie, bez gałęzi w najbliższych dziesięciu metrach wysokości. Na szczęście znaleźliśmy suchy strumień i zaczęliśmy podążać jego kierunkiem aż potem dotarliśmy do dużej rzeki. I znów rozpoczęliśmy karkołomną wspinaczkę  po gliniastych, pionowych urwiskach. Gdy się tak wspinałam w pewnym momencie obsunęły mi się nogi i zawisłam jak Tarzan na jednej ręce na lianie. Tarzan jednak jodłował przy locie a ja wrzeszczałam jak opętana. Wszystko skończyło się dobrze.  Znaleźliśmy wioskę  po drugiej stronie rzeki, tak długo krzyczeliśmy i machaliśmy aż nas zauważono i przypłynięto  po nas dziurawym dmuchanym kajakiem któremu powietrza starczało jedynie na to by przemierzyć  rzekę w  dwie strony.  Byliśmy uratowani.


Dziś wbijam sobie do głowy mantrę „trzymaj się zębami przewodnika i nie opuszczaj go nawet w potrzebie”.  Nauczkę dostałam jak się patrzy. Ale tak to zawsze jakoś wychodzi, że przygody same się do nas przyklejają nawet te najdziwniejsze bo jak wytłumaczyć to, że musiałam  pojechać na słoniu na oklep? 






4 komentarze:

  1. Takie wspomnienia są warte miliona dolarów :) Zazdroszczę :))
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Zatem życzę udanej wyprawy i owocnych doświadczeń :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja to bym umarła ze strachu:))dżungla to nie dla mnie:)nawet ta miejska mnie przytłacza:)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Filmiki-po prostu-dech w piersi zapiera-te maszerujące robalki-brr-wodospady-przepiękne-Pozdrawiam cieplo i dziekuję za dłuuuugo oczekiwany Twój post.Pozdrawiam ciepło-

    OdpowiedzUsuń